Pora na oglądanie filmów
Styczeń to ulubiony miesiąc większości wielbicieli dziesiątej muzy. Czyli i mój. Wieczory długie i mroźne (w sam raz na schowanie się pod kocem z miską popcornu), a swoje premiery mają najciekawsze filmy w całym roku. I jeszcze te najważniejsze gale – najpierw Złotych Globów, a potem wyczekiwanie na Oscary. I ściganie się z Amerykańską Akademią, by zdążyć obejrzeć jak najwięcej nominowanych filmów przed lutową ceremonią. No. Szkoda tylko, że córka nie podziela mojego entuzjazmu.
Moja mama powtarza, że gdy byliśmy z moim bratem maili, najbardziej brakowało jej czasu na czytanie książek. Za to mnie – na oglądanie filmów. W zeszłym roku było fajnie – dopiero oswajając się ze światem zewnętrznym po grudniowym porodzie i śpiąc przez 18 do 20 godzin na dobę, córce nie przeszkadzało, że rodzice między karmieniami, oglądali film za filmem. Ale po odkryciu swoich zdolności motoryczno-werbalnych, zmieniła zdanie, angażując mnie do prawie każdej dziennej aktywności, przez co pod koniec dnia przeważnie nie mam już siły, by skupić się jednorazowo na czymkolwiek dłużej niż przez 30 minut.
Ale jest promyk nadziei. Ostatnio, czyli w trzynastym miesiącu życia córki, zaryzykowaliśmy i po weekendowym obiedzie włączyliśmy z mężem pełnometrażowy film. I udało się. Obejrzeliśmy go w całości – choć dla zmyłki (coby pomyślała, że to coś specjalnie dla niej) film był animowany. W każdym razie zadowolenie z faktu, że film nie musiał być przerwany, my nie straciliśmy wątku, a córka wytrzymała bez dalszych mieszkaniowych wędrówek niż do sąsiadującej z pokojem kuchni, można chyba porównać do tego, jakie odczuwa się po pierwszej nocy nie przerwanej dokarmianiem. Czyli jeszcze chwila (a w każdym razie tak mi się wydaje) i może już niedługo wspólnie obejrzymy kolejny film? Oczywiście z gatunku tych familijnych.