Kiedy nam się chce?
Najlepsze zmiany w moim życiu zachodzą w sytuacji kryzysowej. Też tak masz? Lubię tę specyficzną konfigurację faktów, ambicji i emocji, doprowadzającą w pewnym momencie do wybuchu pomysłów i chęci, wymagającą podjęcia decyzji i działania. A potem okazuje się, że były to najlepsze decyzje z możliwych. I łapię się po wszystkim za głowę i nie wierzę, że tak daleko zaszłam.
Gdyby spytać kobiety w wieku trzydzieści plus kiedy najwięcej w ich życiu się działo, dam sobie uciąć którąś z kończyn, że większość odpowiedziałaby, że w okolicach trzydziestych urodzin. Chyba tak już zostałyśmy zaprogramowane, że rozpoczęcie trzeciej dekady życia to dla większości z nas stres. Trzydzieste urodziny to znacznie poważniejsza sprawa niż osiemnaste, które jak dla mnie przeważnie nic nie zmieniają w życiu. Ot, dostajesz dowód osobisty, możesz kupić piwo w pubie i wejść do klubu studenckiego, ale w poniedziałek rano i tak wracasz do szkoły, nadal utrzymują cię rodzice, a od cioci na urodziny dostajesz pluszowego misia.
Już tak gdzieś na rok przed trzydziestką młoda kobieta zaczyna się zastanawiać, czy wszystko zdążyła zrobić. Czy spełniła swoje marzenia wypisane na perfumowanej różowej kartce z pamiętnika pryszczatej nastolatki? Czy ma się czym pochwalić? Co osiągnęła do tej pory? Jeśli bilans wychodzi ubogo, by nie popaść we frustrację, kobieta zaczyna przeważnie działać.
Zatem jeśli kiedyś spotkasz na swej drodze rozpędzoną życiowo młodą kobietę, zastanów się ile może mieć lat albo – o ile oczywiście chcesz – spróbuj ustalić inny istotny powód, dla którego na przykład w ciągu 6 miesięcy postanowiła zrobić prawo jazdy, dokończyć magisterkę, wziąć ślub i polecieć na Islandię. Moim zdaniem na pewno coś się znajdzie. Pewnie nie zawsze będzie zbliżająca się ku końcowi trzecia dekada życia, może rozstanie z dotąd bardzo ważną osobą, choroba albo złe doświadczenie, które spotkało kogoś bliskiego.
Bo przecież na co dzień nam się nie chce, czyż nie? Chodzi się do tej pracy, wraca przed telewizor, co najwyżej trochę się powymądrza w sobotni wieczór w gronie znajomych, a co bardziej wtajemniczeni założą sobie w tym celu nawet bloga. Przydałby się nowy dom, owszem, ale nie w najbliższym roku. Praca jest kiepska, ale jeszcze trochę się pomęczę. Zagraniczny wyjazd poczeka. Meble w sypialni się jeszcze nie rozpadły. A tej oponki wokół brzucha to przecież wcale pod swetrem nie widać. I tak dalej, i tak dalej.
Brzmi znajomo?
Więc tak sobie myślę, że postanowienia noworoczne mogą się schować w porównaniu z chłodnym podmuchem kryzysu (no nie jestem w stanie sobie wyobrazić go jako ciepły, delikatny powiew…), który przyatakuje młodą kobietę. Ale czy to źle? W każdym razie ja bardzo dobrze na tym wyszłam. I dlatego już czekam na kolejny wiatr.