Kto lubi musicale?
… oprócz mnie, oczywiście. Pytam raczej o te filmowe. Chyba niewielu tu się do tego przyzna. A już tym bardziej jeśli nie jest płci pięknej.
Odnoszę wrażenie, że musicale to ten gatunek filmowy, który zaraz po komediach romantycznych i melodramatach, podoba się przede wszystkim kobietom, zwłaszcza tym młodym. Mąż co prawda obejrzał „Hair” czy „Grease”, ale na przykład „Nędzników” ani „Mamma mia” już nie zdzierżył i nigdy nie dotrwał do samego końca (ale wybaczyłam mu to).
No ale tak naprawdę to który mężczyzna przyzna, że lubi, gdy bohaterowie filmu mu śpiewają, kołysząc biodrami, skacząc po kałużach albo biegając po szkolnym korytarzu? A jeśli dodatkowo miałby to być śpiew w języku hindi? Oj, chyba większość z nich wolałaby już obejrzeć po raz dziesiąty Leonarda niemieszczącego się* obok Kate na drzwiach dryfujących po Atlantyku.
A może to po prostu typowe tylko dla mężczyzny znad Wisły? Może w takiej Ameryce, w której od początku historii dźwiękowego filmu musicale, perfekcyjnie kręcone niemal wyłącznie na podstawie najpopularniejszych teatralnych przedstawień (hmm… czy ktoś słyszał, by padł pierwszy klaps na planie rodzimego „Metra”?), docenia się je na równi z każdą inną rzetelną produkcją? Tego typu filmy od zawsze otrzymują najważniejsze nagrody filmowe i grają w nich najlepsi i najpopularniejsi aktorzy, od Marylin Monroe poczynając, przez Roberta De Niro i Johnnego Deepa, na Nicole Kidman i Danielu Day-Lewisie kończąc. No a co my mamy w polskiej kinematografii? „Halo Szpicbrutkę”, „Lata dwudzieste, lata trzydzieste”, a potem długo, długo nic i „Polskie gówno” oraz „Córki dancingu”. Chyba to za mało, by przekonać polskich mężczyzn do filmów, w których emocje się wyśpiewuje i tańczy.
A tak w ogóle to podusiło mnie do napisania tego tekstu niezwykłe (jak dla mnie – ale może się nie znam) wydarzenie w amerykańskiej telewizji. W ostatni dzień stycznia na jednej z ogólnokrajowych stacji pokazano „Grease: Live”. Odegrano ten musical na żywo, niczym u nas poniedziałkowy Teatr Telewizji. I to z jakim rozmachem! Już sama piosenka na wejście, zaśpiewana przez Jessie J i nagrana jednym ujęciem, zdecydowanie przyśpieszyła bicie mojego serca. Potem było jeszcze fajniej – kilka różnych miejsc rozgrywania się akcji, w tym wyjścia poza studio (bezpośrednio na padający deszcz), idealnie zaśpiewane wszystkie piosenki (plus ze trzy bonusy ponoć specjalnie napisane specjalnie na ten wieczór) powszechnie znane dzięki filmowi z 1978 roku, efektowna scenografia, piękne kostiumy i uroczy aktorzy. Bajka. O ile oczywiście kręci kogoś musical. Bo mojego męża nawet w tym wydaniu nie zakręcił.
* Ale ponoć jednak by się zmieścił – tak przyznała niedawno sama Kate. Czekamy jeszcze na oświadczenie Leonarda.
Foto: kadr z filmu „Nine” w reż. Roba Marshalla